poniedziałek, 12 listopada 2007

Po powrocie

Już jesteśmy w domu ... w sumie szkoda
Jeszcze dołaczam parę dodatkowych zdjęć, które nie zmieściły się w pierwszej selekcji, a powinny były (wg mnie)
Tym razem w lepszej rozdzielczości - kliknij na zdjęciu





czwartek, 8 listopada 2007

Goa

Goa - to najmniejszy stan w Indiach i nie jest to wyspa, tak jak wielu ludzi sadzi (my zresztą też, zanim zaczęliśmy rozważać tu przyjazd). W te rejony na początku XV wieku dotarł Vasco da Gama i jako pierwszy europejczyk odkrył drogę morska. Portugalczycy "podbili" te tereny w XVI wieku, a oddali Indiom dopiero w latach 60-tych XX w. Dlatego Goa jest w większości katolickie, można tu zobaczyć kościoły wzięte żywcem z Porto czy Bragii. Co je różni to kolor, tu są mocno czarne, monsun robi swoje. Goa to nasz ostatni przystanek w Indiach.
Relaksujemy się, odpoczywamy, nie ma co pisać, popatrzcie na zdjęcia.
Plaza w Palolem, ok.5km od hotelu w którym mieszkamy. W naszej miejscowości jest bardzo spokojnie, dlatego "lekko" się zdziwiliśmy, ze tutaj były takie tłumy! Zauważyliśmy, ze tutejsi turyści nie tylko rożnią się innym podejściem do życia (inaczej wyglądają...może lekko hipisowski), ale także że był tutaj spory luz. Większość z osób na plaży, już za 20 minut delektowała się kolejnym zachodem słońca.

Być na Goa i nie sprobować owoców morze. To byłby grzech. Już mieliśmy okazje zasmakować się w krewetkach i kalmarach. Jutro pewnie kolej na inne ryby. Te kobiety czekają na początek sprzedaży świeżo wyłowionej makreli. W chwili gdy na plaży pojawiają się rybacy, ze wszystkich restauracji wybiega obsługa w celu "złapania" najświeższego towaru. I żeby nie było kłótni jeden połów dzielony jest równo pomiędzy różnych kupców. Bez przepychanek, ale wsród licznych komentarzy. Wyglądało, ze sytuacja była lekko napięta - ale wszyscy doszli do kompromisu. Caly polów został podzielony na równe kupki i rozdysponowany pomiędzy oczekujące osoby.










Day 12/13 - Udaipur

Udaipur jest ostatnim miastem na naszej trasie po Radzastanie. I szczerze mowiac jak dojechalismy do niego z Ranakpur - to juz nie chcialo nam sie wszystkiego dokladnie zwiedzac. Udaipur jest chyba najbardziej turystycznym miastem w tej czesci Indii - a to za sprawa wielu jezior, ktore tworza atmosfere "Wenecji Wschodu" - jak czesto jest on nazywany. No bo jest tutaj jezioro: Pichola, Fateh Sagar, Udai Sagar i Swaroop Sagar. Fateh Sagar - w samym centrum miasta wbija sie w kilka wysepek - tworzac romantyczne zakatki. To tytulem wstepu. Do miasta dojechalismy do ponad 3 godzinnej podrozy z Ranakpur. Niby to bylo 90km ale trwalo to i trwalo. Gory, nowa droga...krowy i permanentne zamieszanie na trasie nie sluzyly temu zeby dotrzec do miasta zbyt predko. Ale jakie bylo nasze mile rozczarowanie - jak znalezlismy sie w naszym guest house. Nie tylko, ze bylo poza miastem (to wiedzielismy) - ale takze dlatego, ze byl czysty, przestronny... i czuc bylo atmosfere domu artysty. I sie nie mylismy. Naszym gospodarzem byl Anglik - Piers Helsen, ktory nie tylko napisal 2 ksiazki o Udaipurze, czy wydal kilkanascie pocztowek sprzedawanych w calym miescie. To byl takze milosnik Indii, zakochany w malych miejscowosciach, przeciwnik pokazywania tej czesci radzastanu przez pryzmat tylko i wylacznie samego miasta Udaipur. Piers w czasie dwoch wieczorow, ktore spedzilismy w jego i jego przyjaciol towarzystwie zachecal do odkrywania "prawdziwego" Radzastanu, trekingu po malych wioskach (do ktorych dostarczal zbierane lekarstwa), i napawania sie pieknem widoku z jego rezydencji. To bylo 2 miejsce w Indiach gdzie moglismy uslyszec cisze, bo guesthouse byl ok 10 km od miasta, na pieknym wzgorzu z widokiem na gory i wyschnieta rzeke.
Oprocz wieczornych dyskusji ... mielismy czas na chodzenie, a wlasciwie szwendanie sie po Udaipurze. Wlasciwie wszystkie fortece lub palace sa do siebie podobne... no ale bylo kilka roznic. Pierwsza z nich byl Palac Miejski, slawny nie tylko z tego, ze miesci sie na brzegu wspanialego jeziora Pichola, ale przede wszystkim dlatego, ze jest jakby "brama" do najslawniejszego w Indiach hotelu na jeziorze (cena noclegu od 800USD+). Magda byla nawet na wycieczne po tym jeziorze...a ja w tym czasie pisalem kolejna relacje. Palac miejsci najbardziej jest znany z dwoch rzeczy: dworu z mozaikami przedstawiajacymi pawie, a takze z malowidel Krishny. No i kazdy Hindus sie tym zachwycal. Nas zastanowilo to w jakim stanie jest caly kompleks. Do lat 70 XX wieku byl uzytkowany przez rodowitych mieszkancow. Niestety byl to kolejny przyklad tego jak w Indiach traktuje sie zabytki. Zle. Niestety. Udaipur znany jest takze z wielu szkol w ktorych uczy sie malowania miniaturowych obrazow. Spedzilismy troche czasu w kilku z nich i musze powiedziec, ze zostawlismy oczarowani technika. Polega ona na malowaniu obrazow na drewnie, starym papierze, jedwabiu lub na materiale z kosci wielblada cieniutkim pendzelkiem szerokosci 1-2mm. Obrazy sa niesamowite. wartosc obrazu wyznacza nie tylko material i farba (z naturalnych kamieni) - ale takze ilosc czasu spedzonego na ich tworzeniu. Widzielismy istne cuda. Kupilismy 2. Udaipur zapamietamy takze dlatego, ze Rajiv odkryl przed nami cukiernie hinduskie. Matko Bosko, ale jakie slodycze. Glownie z orzechow nerkowca i migdalow. Nawet Magdzie smakowalo. Opuscilismy Udaipuir rankiem. Na lotnisku spotkalismy polska rodzine, ktora mieszka w Bombaju...wiec sobie troche pogadalismy i ponarzekalismy na Indie.

niedziela, 4 listopada 2007

Day 11 - Ranakpur

Nie jest latwo opisywac jedna z wielu miejscowosci na trasie naszej wycieczki. No moze powinienem do tego podejsc powazniej i napisac - podrozy! Tym bardziej, ze Ranakpur nie jest wieksze od Redy, czy tez Rumi. No, ale byc w Radzastanie i nie byc w Ranakpur - to troche tak jakby byc w Sopocie i zapomniec o "Barze Przystan". Trzeba zobaczyc i juz!. Zanim napisze co tam zobaczylismy (to pewnie bedzie swietnie widac na zdjeciach wybranych przez Magdusie), dzien rozpoczelismy od podbodki o 04:45. Czylem sie jakbym wylatywal porannym samolotem z GDN do WAW. i To w dodatku tym o 05:45. Bylo jednak kilka roznic. Spalismy blisko pustyni, podjechala pod nasza Havele riksza, a Rajiv stal juz na posterunku i czekal z klimatyzowanym samochodem. Poniewaz nie jedlismy sniadania (sic! o tej porze!) zdecydowalismy sie na desperacki krok. O godzinie 05:52 zamowilismy herbatke robiona przez lokalnego wlasciciela lokalu. Nie byloby w tym niczego dziwnego, gdyby nie to, ze do akcji wkroczyl Rajiv! Czujny jak zwykle. Niezle przecwiczyl pana. Kazal mu nie tylko wymyc czajnik woda mineralna, ale takze sitko na herbate. Sam umyl nam szklaneczki! No i herbatka smakowala! A co.... Dalej podroz trwala 9 godzin. Mozna bylo niezle sie wyspac. Gdyby nie to ze nasz przewodnik nieco wariowal na drodze. Mielismy okreslony cel. W ciagu tego czasu przejechac ponad 480km, zjesc lunch w Jodhpur, moze jescze cos kupic, miec kilka odpoczynkow ... i dojechac do Ranakpur! Oj warto bylo, warto!
Ta mala wioska znana jest w swiecie z jednej na najpiekniejszych swiatyn dzinijskich (o nich pisalismy juz w przypadku Jaisalmer). Swiatynia ma ponad 2400m kw. I prawie 1,5 tys filarow - zaden nie podobny do innego. kazdy wspaniale ozdobiony! No tak, powie ktos w Polsce sa takie same swiatynie. Jedna jest roznica - ta w Ranakpur jest zbudowana cala z marmuru. Jest na 77 miejscu wsrod 100 najpiekniejszych miejsc na swiecie. W czasach gdy ja budowano, czyli w XIV lub XV wieku nie korzystano w Indiach z rysunkow. Dlatego tez cala swiatynia zostala zbudowana na podstawie malego modelu. Rzezby sa niesamowite. Dokladnosc porazajaca. Piekno nie do opisania (przynajmniej przeze mnie). Tysiace szczegolow, dokladnosc detali, roznorodnosc form. To bylo jedno z niewielu miejsc cudonie zachowanych. Nie tylko dlatego, ze bylo wszedzie czysto, ale takze dlatego, ze kompleks swiatyn (byly tam jesdcze 3 inne) otaczala soczysta zielen. Czulismy, ze jestesmy juz daleko od pustyni! To miejsce bylo takze oaza ciszy i spokoju. No, nie do konca! Do momentu kiedy grupka hindusow dopadla Magde i znow chciala miec zdjecie z nia! Ale czujna straz swiatyni przy pomocy ostrych gwizdkow powstrzymala zapal mlodziezy do zrobienia sobie zdjecia z Magda! Bylo straszno i smieszno... przez chwilke. Do Ranakpur sciagaja pielgrzymki uczniow ze wszystkich powaznych szkol z okolicy. Na taka grupke natknelismy sie przy kolejnej swiatyni. Tym razem zupelnie nie poznalem swojej zony. Nie tylko, ze zagadala do grupy okolo 50 dziewczat - ale w dodatku wymogla na nich pokazanie swoich dloni. I oto efekt na zdjeciu. Wszystkie pieknie wymalowane henna. Pozniej tylko zalowalismy, ze nie poprosilismy o pokazanie stop! Moze jeszcze uda nam sie to gdzies po drodze!!!
Zapamietam Ranakpur takze z innego powodu. Powiedzielismy sobie kiedys z Magdusia, ze jak nam sie guesthouse/hotel nie bedzie podobal - to nie bedziemy sie upadlac, i w ostatecznosci dokonamy zmiany! Tak sie stalo tym razem. Rajiv nie chcial nas straszyc, ale juz wczesniej cos przebakiwal ... ze jakby u nich kupowac ... to oni sugeruja innych hotel ... ze zawsze to on mieszka z turystami gdzies indziej. Krotko mowiac jak zobaczylismy polowe warunki za ktore mielismy zaplacic tyle samo, co za dobru hotel obok. Postanowlismy nagadac wlasicielce guest house, ze cos tam nas boli, i po 2 godzinach w poplochu ucieklismy. A nowy hotel...super jedzenie, pokoj obszerny z klimatyzacja, sniadanie ogrodzie angielskim etc... pelen luksus. Ranakpur zapamietamy takze z tego powodu, ze kupilismy sobie tam prawdziwy dywan z welny wielblada (wiecej) kozy (troche). To bylo jedyne miejsce w Indiach, ze nie chcialem sie w ogole targowac! Cala rodzina ciezko pracowala, nie stac bylo ich nawet na oplacanie pradu - wiec pracowali takze przy lampach olejowych. Rozumiecie.

Day 10 - Jaisalmer (Desert)

Laza wszedzie po drogach.Rozkladaja sie gdzie nie trzeba. Zjadaja wszystko. Doslowinie co sie teoretycznie da przezuc, lacznie z torebkami plastkowymi. To co moze ciekawic, nikiedy przeraza. Swiete krowy sa w Indiach swiete. I to nie jest tylko obraz jednowymiarowy polegajacy na tym, ze swiete krowy sie omija, karmi chiapatami, lub wpuszca do swojego domostwa. Krowy sie szanuje. We wszystkich ksiegach hinduizmu krowa traktowana jest z najwieksza estyma jako zwierze podtrzymujace zycie, bo daje mleko - ktore jest waznym elementem diety hindusa. W wiekszosci stanow zakazany jest uboj krow - a co sie dzieje jak krowa wpadnie pod kola samochodu to juz mielismy okazje opisac wszesniej. Indie to takze okazja zobaczenia niezwyklych postaci. Niektore znich utrwalilismy na zdjeciach, chociaz musze powiedziec, ze wiekszosc z tych "ciekawych" postaci zyczy sobie kilku rupii jako zaplate za zrobienie zdjecia. I tak bylo tym razem (chyba pierwszy raz w czasie naszej podrozy). Pod jedna z bogatych haveli w Jaisalmer, jeszcze przed wyjazdem na pustynie natknelismy sie na wedrownego ascete Sadhu, zyjacego wg. scislych zasad religii hinduskiej. Troche nie chce mi sie wierzyc w to, ze akurat mielismy doczynienia z taka osoba. Tym bardziej, ze niektorzy twierdza, ze sa to po prostu zebracy. Nie zmienia to faktu, ze zdjecie zrobilismy.
Podroz na pustynie trwala ponad 45 minut. Nie skorzystalismy z mozliwosci pobytu calodniowego - i chyba dobrze, bo sama pustynia nieco nas rozczarowala. Ale o tym za chwile. Dojechalismy. Wugladalo to troche jak w westernach, gdzie po przyjezdzie do miasta jest pusto i wszyscy obserwuja nowych przybyszow. Tak tez tutaj bylo. Na jeep'a ktorym mielismy jechac do pustyni czekalismy 57 minut. Nagle z podziemia wynuzyl sie manager, ktory rozpoczal dyskusje na temat ceny... i tego co moze nasze safari zwierac. W pierszej chwili myslalem, ze sie koledze sales managerowi zera pomylily. No niestety sie chlopak nie pomylil. I wyruszlismy na 3 godzinna wizyte na pustynie. Trzeslo, wialo. Bylo fajnie, ale niestety wydmy nie byly zbyt duze. Wlasciwie to jechalismy kilka dobrych kilometrow na ich poszukiwanie. Po drodze zajechalismy do malej wioski, gdzie okazalo sie ze najwieksza atrakcja dla dzeci sa slodycze. Zalowalismy, ze wczesniej o tym nie pomyslelismy. Cale szczeszcie, ze w plecaku znalezlismy pudelko ciastek "digestive". Rajiv jak zwykle czujny chcial nam dac dobra rade, zebysmy "bron Boze" nie dali calego pudelka, tylko po jednym ciastu. Nie zdarzyl. Jeden 10. latek wyrwal pudelko mi z rak, przerzucil jak zapasnik dwoch kolegow, ktorzy sie na niego rzucili... i polecial w sina dal delektowac sie smakiem. Na zdrowie! W innej miejscowosci widzielismy kobiety budujace z gliny domy. Widok niecodzienny. Tym bardziej, ze nie bylo mezczyzn do pomocy. Pustynia przypominala bardziej sawanne, a wydmy pustynie bledowska. Dosc niskie, czesto pokryte niewielka roslinnoscia. Tak jak poprzedniego dnia atrakcja wieczoru okazalo sie ogladanie zachodu slonca. Tym razem w towarzystwie okolo tysiaca turytow ktorzy przybyli w okolice Kuhri. Przybyli: na wielbladach, na wozkach ciagnietych przez wielbladow, w ciezarowkach, w autobusach. Mielismy nadzieje, ze ogladniemy romantyczny zachod slonca. No nie bylo takiej mozliwosci. Po przyjezdzie do obozowiska przygotowano "program artrystyczny", czyli zespol muzyczny, ktory niczego nie zapowiedzial po angielsku i tancerze. Z tzw. mowy ciala wynikalo, ze zespol muzyczny speiwal cos wesolego w lokalnym jezyku doprowadzajac do lez jedna z par. 2 tancerki byly chyba zmeczone upalem (szczegolnie jedna) bo po rozpoczeniu tanca - zarowno brzuchem, biodrami, ramionami... nagle przestawaly, i w ogole nie przejmowaly sie rytmem muzyki. Atrakcja wieczoru mial byc tancerz, ktory wykonywal ewolucje wraz z garnkami metalowymi, a takze wykonywal rozne (lekko dziwne) miny do meskiej czesci publicznosci. Przedstawienie nie byloby takie zle, ale pozostaje pytanie - dlaczego trwalo az 2 godziny!

Day 9 - Jaisalmer

Na wizyte w Jaisalmer czekalismy ponad tydzien. Troche martwilem sie, ze sie rozczarujemy. Ale nic z tego!Po dojechaniu na miejsce zachwycilismy sie od razu nie tylko architerktura miasta, ale takze atmosfera. Bylo juz czuc pustynie. Ludzie wygladali inaczej. Wiecej bylo juz wielbladow. Czylo sie aktmosfere gdzie kazda kropelka wody byla na wage zlota. Niewiele roslinnosci - ludzie bardziej surowi, prosci, ale jednoczesnie chetni do poznania innych kultur. Ale o tym w nastepnym poscie. Nie bede opisywac szczegolow malzenskiej alkowy, ale 1 noc w Jaislamer byla straszna. I coz ze nasz hotel (tzw. haveli) byl najstarszy w miescie (ponad 400 lat), i coz z tego ze byly i baldachimy, i wygodne loze! Tej nocy nie zmrozylismy oka. Po pierwsze ja zostalem pograzony w chorobie zwanej przeziebieniem, a moja ukochona zona zostala wielokrotnie pogryziona przez jakies strasze latajace robactwo. W pelnej desperacji chcielismy zmieniach o 3 nad ranem hotel! Wydawalo nam sie, ze przespalismy tylko 2 godziny. I tak czulismy sie w dniu w ktorym mielismy zwiedzac najwieksza atrakcje Jaisalmer, czyli świątynie dźinijskie. Tak w ogole to Jaisalmer - jest miastem polozonym na pustyni Thar w poblizu granicy z Pakistanem. Zostalo zalozone w XII wieku jako stolica jednego z krolestw. My mieszkalismy na terenie Fortu - mimo tego, ze bylismy ostrzegani, ze jest nie milo i niebezpiecznie. Ale musimy powiedziec, ze nie mielismy zadnej przykrej sytuacji. Wrecz przeciwnie. Sam Fort jest do dzisiaj zamieszkany (około 1/4 ludnosci Jaisalmer mieszka na jego terenie). W naszej haveli (1 zdjecie zrobione z naszego pokoju na swiatynie świątynie dźinijskie) - czyli domostwie bogatych kupców radzpuckich traktwano nas wspaniale. Nie dosc, ze przynoszono mi gorace dzbanki abym wdychal sobie Vicks, to jeszcze sniadanie podano nam do pokoju, a gospodarze martwili sie nie tylko stanem naszego pogryzienia, ale tez ducha!
Rajiv "zorganizowal" nam przewodnika, ktorego zadaniem bylo oprowadzenie nas po swiatyniach dźinijskich. No przewodnik byl, niby mowil po angielsku, ale przy moim przeziebieniu i temperaturze ponad 35 stopni w powietrzu - nawet najwspanialsza swiatynia wydaje sie byc niczym. Dlatego cieszymy sie z kilku dobrych zdjec - bo przynajmniej beddziemy mogli zapamietac te wspaniale obrazy. Jasalmer znany jest z tego, ze wiekszosc budowli wykonano z zoltego piaskowca (zlote miasto). Dodatkowo charakterystycznym elementem architektury sa koronkowe rzezbienia. Zwiedzilismy chyba 7 swiatyn i za kazdym razem nie tylko zdejmowalismy buty/sandaly, ale takze korzystalismy z mozliwosci odreagowania i silnym uderzeniem "walilismy" w dzwon. Powiedziano nam, ze w swiatyni dźinijskiej jest to sygnal dla boga (ktory nie widzi), ze wlasnie ktos wszedl! No i zanulzulismy sie w tysiacach rzezb. Z tego co zrozumielismy jest ich ponad 6666 - samego boga. Co ciekawe nie tylko nie pozwalano nam zrobic zdjec, ale jescze okazalo sie, ze kazda z tych 6666 rzezb wyglada identycznie! Na dokladnych zdjeciach bedzie mozna zobaczyc, ze swiatynie sa ozdabiane roznymi plaskorzezbami, nie tylko religijnymi, ale takze scenami z kamasutry.
Jak czlowiek podrozuje po swiecie to ma czas na reflekcje. A tego dnia bylo kuz w okolicach 1 listopada - wiec pojechalismy na "cmentarz", ktory byl w odleglosci ok 10 km od fortu. Nie jest to taki typowy dla religii chrzescijanskiej cmentarz, a raczej zgrupowanie roznych pomnikow poswieconym zamorznym mieszkancom haveli. Udalo nam sie ogladac ten cmentarz przy zachodzie slonca. Podobno w kazdej miejscowosci w Indiach jest innych zachod slonca. Potwierdzamy. Jesli jestesmy w ciaglym biegu w Polsce nie mamy zypelnie szansy i czasu podziwiac tego zjawiska. O dziwo w czasie urlopu staje sie to niesamowita atrakcja!