niedziela, 4 listopada 2007

Day 10 - Jaisalmer (Desert)

Laza wszedzie po drogach.Rozkladaja sie gdzie nie trzeba. Zjadaja wszystko. Doslowinie co sie teoretycznie da przezuc, lacznie z torebkami plastkowymi. To co moze ciekawic, nikiedy przeraza. Swiete krowy sa w Indiach swiete. I to nie jest tylko obraz jednowymiarowy polegajacy na tym, ze swiete krowy sie omija, karmi chiapatami, lub wpuszca do swojego domostwa. Krowy sie szanuje. We wszystkich ksiegach hinduizmu krowa traktowana jest z najwieksza estyma jako zwierze podtrzymujace zycie, bo daje mleko - ktore jest waznym elementem diety hindusa. W wiekszosci stanow zakazany jest uboj krow - a co sie dzieje jak krowa wpadnie pod kola samochodu to juz mielismy okazje opisac wszesniej. Indie to takze okazja zobaczenia niezwyklych postaci. Niektore znich utrwalilismy na zdjeciach, chociaz musze powiedziec, ze wiekszosc z tych "ciekawych" postaci zyczy sobie kilku rupii jako zaplate za zrobienie zdjecia. I tak bylo tym razem (chyba pierwszy raz w czasie naszej podrozy). Pod jedna z bogatych haveli w Jaisalmer, jeszcze przed wyjazdem na pustynie natknelismy sie na wedrownego ascete Sadhu, zyjacego wg. scislych zasad religii hinduskiej. Troche nie chce mi sie wierzyc w to, ze akurat mielismy doczynienia z taka osoba. Tym bardziej, ze niektorzy twierdza, ze sa to po prostu zebracy. Nie zmienia to faktu, ze zdjecie zrobilismy.
Podroz na pustynie trwala ponad 45 minut. Nie skorzystalismy z mozliwosci pobytu calodniowego - i chyba dobrze, bo sama pustynia nieco nas rozczarowala. Ale o tym za chwile. Dojechalismy. Wugladalo to troche jak w westernach, gdzie po przyjezdzie do miasta jest pusto i wszyscy obserwuja nowych przybyszow. Tak tez tutaj bylo. Na jeep'a ktorym mielismy jechac do pustyni czekalismy 57 minut. Nagle z podziemia wynuzyl sie manager, ktory rozpoczal dyskusje na temat ceny... i tego co moze nasze safari zwierac. W pierszej chwili myslalem, ze sie koledze sales managerowi zera pomylily. No niestety sie chlopak nie pomylil. I wyruszlismy na 3 godzinna wizyte na pustynie. Trzeslo, wialo. Bylo fajnie, ale niestety wydmy nie byly zbyt duze. Wlasciwie to jechalismy kilka dobrych kilometrow na ich poszukiwanie. Po drodze zajechalismy do malej wioski, gdzie okazalo sie ze najwieksza atrakcja dla dzeci sa slodycze. Zalowalismy, ze wczesniej o tym nie pomyslelismy. Cale szczeszcie, ze w plecaku znalezlismy pudelko ciastek "digestive". Rajiv jak zwykle czujny chcial nam dac dobra rade, zebysmy "bron Boze" nie dali calego pudelka, tylko po jednym ciastu. Nie zdarzyl. Jeden 10. latek wyrwal pudelko mi z rak, przerzucil jak zapasnik dwoch kolegow, ktorzy sie na niego rzucili... i polecial w sina dal delektowac sie smakiem. Na zdrowie! W innej miejscowosci widzielismy kobiety budujace z gliny domy. Widok niecodzienny. Tym bardziej, ze nie bylo mezczyzn do pomocy. Pustynia przypominala bardziej sawanne, a wydmy pustynie bledowska. Dosc niskie, czesto pokryte niewielka roslinnoscia. Tak jak poprzedniego dnia atrakcja wieczoru okazalo sie ogladanie zachodu slonca. Tym razem w towarzystwie okolo tysiaca turytow ktorzy przybyli w okolice Kuhri. Przybyli: na wielbladach, na wozkach ciagnietych przez wielbladow, w ciezarowkach, w autobusach. Mielismy nadzieje, ze ogladniemy romantyczny zachod slonca. No nie bylo takiej mozliwosci. Po przyjezdzie do obozowiska przygotowano "program artrystyczny", czyli zespol muzyczny, ktory niczego nie zapowiedzial po angielsku i tancerze. Z tzw. mowy ciala wynikalo, ze zespol muzyczny speiwal cos wesolego w lokalnym jezyku doprowadzajac do lez jedna z par. 2 tancerki byly chyba zmeczone upalem (szczegolnie jedna) bo po rozpoczeniu tanca - zarowno brzuchem, biodrami, ramionami... nagle przestawaly, i w ogole nie przejmowaly sie rytmem muzyki. Atrakcja wieczoru mial byc tancerz, ktory wykonywal ewolucje wraz z garnkami metalowymi, a takze wykonywal rozne (lekko dziwne) miny do meskiej czesci publicznosci. Przedstawienie nie byloby takie zle, ale pozostaje pytanie - dlaczego trwalo az 2 godziny!